Czas uciekał. Dzień
za dniem, coraz szybciej, aż nie mogła się temu nadziwić.
Wydawało jej się, że cały świat ruszył dalej, a tylko ona
została w miejscu.
Choć starała się
czerpać jak najwięcej z każdej chwili, to coraz częściej
brakowało jej sił. W obawie o zdrowie dziecka musiała zrezygnować
z tak aktywnego spędzania dnia, choć przychodziło jej to z bólem
serca. Pokochała te dzieciaki, które jak do tej pory były dla niej
promykiem nadziei na wzburzonym morzu życia.
Kiedy myślała o
nich, siedząc w bujanym fotelu i głaszcząc brzuch, nie umiała
się nie uśmiechnąć. Już niedługo i ona będzie mogła wytulić
swój największy skarb. Swój jedyny powód do życia. Ostatnią
cząstkę niego.
- Ace... - szepnęła
– Jakie mam wybrać imię?
Gdyby nie fakt, że
znajdowała się w Głównej Kwaterze Marynarki, to ich synek z
pewnością otrzymałby imię po ojcu. Jednakże, będąc świadomą
zagrożenia, jakie sprowadziłoby to na jej dziecko, nie chciała
ryzykować.
Wiatr poruszył
zasłonami. Podniosła się z trudem i podeszła do okna. Wieczór
zapowiadał się wyjątkowo pięknie; na z lekka różowiejącym
niebie snuły się pierzaste chmurki, przypominające ledwie widoczny
welon.
- Dziś mija osiem
miesięcy.. A jakby minęła cała wieczność od chwili, gdy
widziałam Cię po raz ostatni...
Duszne powietrze
wypełniało przestronny pokój, w którym przebywała jasnowłosa
dziewczyna. Pogrążona w płytkim śnie osłabiona przez uciążliwe
przeziębienie, leżała okryta jedynie cieniutkim kocem. Do
pomieszczenia wszedł mężczyzna i uklęknął tuż przy łóżku. Z
czułością gładził jej zaróżowione przez gorączkę policzki,
aż w końcu pocałował lekko w czubek nosa. Wiedział, że ją
obudzi, ale był pewien, że jego ukochana nie będzie miała mu tego
za złe.
Cała jej
nieporadność zaraz po przebudzeniu wydawała mu się być
najsłodszym widokiem, jaki mógł obserwować.
- Ne, Moulin,
wstawaj – wyszeptał – Zabieram Cię gdzieś.
Dziewczyna potarła
oczy i powoli podniosła się z łóżka, ale zachwiała się i
wpadła wprost w ramiona czarnowłosego. Widząc, jak słaba jest,
zaczął wahać się, czy to, co chciał zrobić, było dobrym
pomysłem.
- Ace, już
dobrze, możesz mnie puścić.
Rozluźnił uścisk,
a ona uśmiechnęła się delikatnie.
- Gdzie
zaprowadzisz mnie tym razem?
- Zobaczysz –
mruknął tajemniczo. Kiedy wychodził, zatrzymał się w pół
kroku i odwrócił - Załóż jakąś jasną sukienkę.
Zdziwił ją
niezmiernie tą prośbą, ale wiedziona pełnym zaufaniem do niego,
wypełniła jego prośbę.
- Ace, powiedz...
- Ciii –
przyłożył palec do ust – Musimy wymknąć się niepostrzeżenie,
rozumiesz?
To zadanie okazało
się być trudniejsze, niż im się wydawało, gdy stanęli u szczytu
schodów.
- A tylko spróbuj
je uszkodzić, to Ci nie daruję – syknęła, obserwując jego
zdolności, wynikające z bycia władającym mocą owocu typu Logia.
Sama miała o wiele trudniejsze zadanie. Każde skrzypnięcie
mroziło im krew w żyłach (tak jakby człowiekowi – ogniowi
mogła zamarznąć krew, Yohohoho). Jednak udało jej się zejść
na dół niemal bezszelestnie.
Spacerowali ulicami
miasta tak jak za pierwszym razem, gdy się spotkali. Powoli, bez
celu, rozglądając się wokoło i chłonąc tak ulotną atmosferę
zabawy, unoszącą się w powietrzu. Czas uciekał szybko, o wiele
zbyt szybko.
Zasłonił jej oczy
i prowadził przez kręte uliczki tak, by straciła orientację.
Kiedy jednak dotarli na miejsce, zdjął opaskę, a jasnowłosa
ujrzała prawdopodobnie ostatni widok, który spodziewała się
zobaczyć.
Nad samym brzegiem
klifu stał nieco poruszony ksiądz, dzierżąc w dłoniach nieco
pomiętą stułę i Pismo Święte. W ogromnym szoku, niemal
niezdolna do postawienia następnego kroku, lustrowała przerażonym
wzrokiem to wielebnego, to przyszłego małżonka.
Czy tego chciała?
Ogrom miłości,
którego doświadczyła zdawał się utwierdzać ją w przekonaniu,
że warto; jednak wątpliwości niepokojące jej nastoletnie serce
nie pozwalały jednoznacznie i ostatecznie podjąć decyzji. Przecież
mieli całe życie przed sobą...
Ale nigdy nie mogła
być pewna, kiedy znów go zobaczy. Czy będzie jeszcze kiedykolwiek
taka okazja, by poprzysiąc mu wieczną miłość przed Bogiem...?
Potrząsnęła
leciutko głową, jakby chcąc uwolnić się od tych wątpliwości.
Kiedy podniosła wzrok, na twarzach obu mężczyzn malowało się
powątpiewanie, ale ona tylko uśmiechnęła się i chwyciła
wyciągniętą w jej stronę dłoń ukochanego.
Przemierzył
tysiące mil morskich, ale zupełnie nieplanowanie zostawił swoje
serce na jednej z malutkich wysepek. I kiedy kapłan z błogim
uśmiechem wypowiedział słowa ' Od teraz jesteście mężem i żoną'
zrozumiał, że to była najbardziej niezamierzona i najlepsza
decyzja jego życia.
Chwilę później,
ukłoniwszy się i gorąco podziękowawszy księdzu, trzymając się
za ręce, pobiegli w stronę miasta, gdzie odbywała się
najhuczniejsza zabawa tamtego lata.
To była ich noc.
Wcześnie rano, gdy
słońce ledwie wyłoniło się zza odległej linii horyzontu,
opuścił bezszelestnie jej pokój. Wcześniej, na pożegnanie,
ucałował ją w czoło i przykrył kocem.
Szedł spokojnym
krokiem, bez chwili zawahania. Zadanie, które tak bardzo chciał
wypełnić, nadal figurowało na szczycie jego celów do
zrealizowania. Nawet ona nie umiała wygrać z tym postanowieniem.
Nawet ona nie mogła wygrać z jego pierwszą miłością. Z
bezkresnym morzem.
Gdy dotarł już do
portu i pochylił się nad swoją łódką, usłyszał za sobą ciche
kroki. Nie spodziewał się, że przyjdzie; nigdy nie przychodziła.
Stała w bezpiecznej odległości, ze spuszczoną głową, potulna
jak baranek. Choć obiecywał sobie, że nie odwróci się i nie
cofnie, to jego silna wola została złamana, kiedy tylko usłyszał,
jak zakwiliła, próbując nie płakać. Powoli podszedł do niej i
wyciągając przed siebie ramiona, przygarnął do siebie.
- Musisz żyć,
Moulin – wyszeptał, zdeterminowany do granic możliwości –
Musisz żyć, za wszelką cenę. Pamiętaj, Moulin. Musisz żyć.
Przełknęła
wszystkie słone łzy i pokiwała głową na znak, że rozumie. Choć
taka wizja niewyobrażalnie ją przerażała, to jak zawsze pragnęła
spełnić jego życzenie.
- Wróć, Ace –
poprosiła cicho, nie podnosząc nawet wzroku.
- Jeszcze kiedyś
się spotkamy – powiedział i wypuściwszy ją z objęć, odszedł.
Przez następne
dni, codziennie rano, o świcie przychodziła w tamto miejsce i
modliła się, by pewnego dnia szczęśliwie zawitał do jej domu.
Odetchnęła
ciężko. To było jej ulubione wspomnienie. Najświeższe. Mimo
upływu tygodni, nadal czuła ciepło jego ramion i delikatny dotyk
warg na czole. On żył. W jej sercu, on ciągle żył.
Uśmiechnęła
się, czując ruchy maleństwa. Jego ostatnia żyjąca cząstka.
Najcenniejszy skarb na świecie. Musiała go ochronić, za wszelką
cenę. Nawet za cenę życia.
- Zwariowałaś?
Po co chcesz z nami płynąć?
Zacisnęła mocniej
palce na swojej zniszczonej torbie.
- Chcę zobaczyć
kawałeczek świata. Chcę...Chcę... - mówiła coraz ciszej,
łykając łzy – Chcę go osobiście pożegnać.
Nie mieli godnego
kontrargumentu.
Tak oto zabrali ją
ze sobą, na pokład badawczego statku. Wśród grupy naukowców
znalazła przyjaciół. Kogoś, kto dał jej namiastkę bezpiecznego
schronienia, z dala od domu. Aż do dnia, w którym zawitali do
Marineford.
Zagryzła
wargę aż do krwi. Szkarłatna strużka zazmaczyła ślad na jej
alabastrowej skórze i spadła na kamienną posadzkę. Bolało. Fale
już dawno zabrały ze sobą wieniec, upleciony z cudem znalezionych
na wyspie kwiatów, który rzuciła w morze; morze, które zabrało
jej ukochanego i towarzyszy podróży.
Zaraz
inny ból przesłonił jej wzrok mgłą; nawet nie zdążyła
krzyknąć, gdy zemdlona siłą nagłego skurczu upadła na podłogę.
__________________________________________________________
Po pierwsze, chcę Was z całego serduszka przeprosić za tą nieobecność. Próbne egzaminy, nauka, trochę brak weny no i przygotowania świąteczne sprawiły, że nie miałam kiedy dodać rozdziału.
A z okazji - kończących się już właściwie - Świąt Bożego Narodzenia chcę Wam życzyć zdrowia, miłości i uśmiechu na każdy dzień, byście miały dużo wolnego czasu na oglądanie, czytanie i pisanie oraz szczęśliwego, udanego Nowego Roku!
No już myślałam, że się nie doczekam! Jeju, aż ciarki mnie przeszły podczas czytania tego rozdziału (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Nie spodziewałam się, że Ace i Moulin wezmą ślub, nawet w duchu się zaśmiałam, bo jakoś nigdy nie potrafiłam wyobrazić sobie jego postaci na ślubnym kobiercu xD Mimo to jednak zrobiło się człowiekowi ciepło na sercu. A potem znów powrót do okrutnej rzeczywistości. Czyżby zaczął się poród? Wydawanie na świat wnuka Rogera w kwaterze głównej marynarki to wręcz życie na krawędzi XD W razie czego liczę na pomocną dłoń Garpa!
OdpowiedzUsuńJak zwykle czytało się bardzo miło i przyjemnie, liczę że rozdział 5 pojawi się szybko. Pozdrawiam i życzę weny.
[kwiat--rewolucji]
łooooł, hej tak w ogóle. :)
OdpowiedzUsuńto łooooł z racji tego nagłówka. przeszukałam Twoją blogerową stronę w poszukiwaniu jakiejś kolejnej sportowej historii, a przywiodło mnie tutaj, gdyż reszta opowiadań jest skończona :(
ale chciałam Cię poinformować (wybacz, jeśli dawałaś mi kiedyś jakieś namiary na siebie, ale po takim czasie mojej nieobecności po prostu nie pamiętam x), że pojawiła się 19 na another-story-about-ski-jumping.blogspot.com na którą serdecznie Cię zapraszam.
i oczywiście spieszę z zapytaniem: napiszesz jeszcze kiedyś coś sportowego??? :)