niedziela, 21 sierpnia 2016

Noworoczny poranek

- Cavendish.
    Został brutalnie wyrwany z niespokojnego snu. Zamrugał oczami kilkukrotnie, usiłując przyzwyczaić się do ostrego światła słońca, które zalało swoim blaskiem cały zaniedbany pokój. Próbował udawać, że nadal śpi; nie miał nawet najmniejszej ochoty na rozmowę z kimkolwiek. Zdradziło go niepohamowane drżenie, spowodowane zimnym powietrzem, które wpadało przez szpary w oknach... a także sposób, w jaki wypowiadał jego imię. Skarcił się w duchu za tak absurdalne myśli. Skulił się, chcąc zachować resztki ciepła. Jednak gość nie był ani trochę zniechęcony zachowaniem blondyna. Stał w drzwiach, nonszalancko oparty o framugę i wpatrywał się się w zwiniętego w kłębek przyjaciela, formalnie wroga, jego największą słabość.
Najsłodszą słabość.
- Zamarzniesz.
W odpowiedzi spotkał się z pełnym lekceważenia prychnięciem.
- Jeden psychopata na świecie mniej.
     Podszedł do niego powoli. Kroki, choć stawiane lekko, zdawały odbijać się echem od ścian. Sięgnął po grubszy koc i okrył nim szermierza, z całego serca i silnej woli próbując nie pogładzić go po policzku.
- Jesteś głupi i niebezpieczny – westchnął zielonowłosy. Usiadł na brudnej podłodze obok chłopaka.
    Mógłby robić teraz tysiące innych rzeczy, zaczynając kolejny rok w swoim życiu właśnie od nich. Ale zamiast tego, zwlekł się z łóżka i przyszedł Cavendisha, kierowany kłującym, dziwnym uczuciem. Spodziewał się zastać go w takim stanie.
- Wypadałoby porządnie zacząć ten Nowy Rok – powiedział cicho. Blondyn przez chwilę leżał bez ruchu, po czym gwałtownie podniósł się i popatrzył na niego szeroko otwartymi oczami.
- C-co masz na myśli.. mówiąc ‘porządnie’...? – zająknął się, co wywołało śmiech u drugiego mężczyzny. Kanibal zmrużył oczy.
- A co ty myślisz, pytając mnie o to? – zapytał, uśmiechając się chytrze. Cavendish otworzył usta, by coś powiedzieć, święcie oburzony; jednak po chwili spuścił głowę i spłonął rumieńcem, który wyraźnie odznaczał się na jego bladej twarzy. Tak łatwo dał się przyłapać! I skąd w ogóle takie myśli? Niedorzeczność...
   Nie miał odwagi podnieść wzroku na towarzysza. Wyraźny rumieniec był jak hańba, widoczny dowód jego zbłąkanych myśli. Przygryzł wargę i wlepił wzrok w podłogę. Wyglądał niczym mała, obrażona dziewczynka. Barto parsknął śmiechem.
- Głodnemu chleb na myśli – stwierdził z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Szermierz zacisnął usta w wąską kreskę.
- A głodny głodnemu wypomni.
- Co nie zmienia faktu, że ty pomyślałeś o tym pierwszy.
    Pogrążał się coraz bardziej. Z każdym słowem pozwalał sobie na coraz słodszy upadek. Czuł, że właśnie pęka pewna bariera, która bezpiecznie oddzielała ich od siebie. Pewien rodzaj chłodu, który dotychczas łagodził wszystkie niestosowne zapędy i marzenia.
Słyszał, jak jego przyjaciel się zbliża; przymknął na moment oczy.
- Cavendish – przeszedł go dreszcz, gdy po raz kolejny wypowiedział jego imię. Poczuł, jak delikatnie unosi jego podbródek do góry i zmuszony był otworzyć oczy. Bał się, że przepadnie, że ta iluzoryczna granica, która trzymała ich na dystans zostanie złamana.
Barto uśmiechnął się łagodnie. Nie mówił nic.
    Milczeli. Słuchali tylko swoich świszczących oddechów i przyspieszonych bić serc.
- Słodko wyglądasz, kiedy się rumienisz.
    Cały jego wysiłek poszedł na marne. Prychnął w furią, odwracając od niego głową. Ciepła dłoń zielonowłosego musnęła cavendishowe ramię; obaj zadrżeli.
    Pogrążeni we własnych myślach nie zauważyli, jak blisko siebie są. Jak jeszcze nigdy. Na wyciągnięcie ręki.
- Cavendish?
Znowu.
    We wściekłości zacisnął swoje smukłe palce na grubym materiale jego płaszcza.
- Mam powtórzyć jeszcze raz, czy zrobisz wreszcie to, o czym myślisz już tyle czasu?
   Blondyn odsunął się gwałtownie, aż poczuł chłód ściany. W głowie odbijały się echem słowa Kanibala. Podniósł się i zdawało się, że zaraz zacznie tupać nogą. Zupełnie bezradny wobec nawałnicy uczuć, która właśnie siała spustoszenie w jego sercu.
    Czy to już czas, by puścić się ostatniej deski ratunku i pozwolić, by pochłonął go ten huragan?
Nie mógł.
Nie powinien.
Nie miał prawa.
    Zbliżył twarz do twarzy Barto, ale w ostatniej chwili zamiast pocałować go w usta, złożył pocałunek na jego czole. Ból rozszarpywał mu duszę, już nie chciał powstrzymywać perlących się w kącikach oczu łez.
    Upadł. Ten lodowaty Cavendish, którego wizerunek starał się zachować, roztrzaskał się z głuchym dźwiękiem.
- Nie bolało, prawda? _ ciepły oddech zielonowłosego drażnił jego alabastrową skórę.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo – wyszeptał, przymykając oczy.  
_____________________________________________
Jeeej, to jeszcze z tamtego roku. Wracają wspomnienia z moich shounen ai'owych początków x'D

Oczyszczenie

    Stukot końskich kopyt niósł się echem po opuszczonej okolicy. Zacisnął mocniej dłoń na lejcach i rozejrzał się dookoła. Błąkał się od długiego czasu i nie miał pojęcia, jaki dzień jest i gdzie się znajdował. Krok za krokiem, minuta za minutą, godzina za godziną... Powoli zapominał, kim tak naprawdę był. Jego zgrabne, delikatne dłonie znaczyły niezagojone rany. Jego ubrania nosiły na sobie ślady krwi, a zaschnięta posoka w kilku miejscach wyróżniała się na pobladłej, brudnej twarzy. Potargane włosy dopełniały tego tragicznego wizerunku; krzywo obcięte bezładnie opadały na ramiona.
    Nikt nie rozpoznałby w nim wspaniałego Pirackiego Księcia. Nawet on sam.
    Zachwiał się i upadł na ziemię. Koń prychnął; jedynie on zmotywował go do podniesienia się z kolan, by prowadzić dalszą bezcelową wędrówkę. Uniósł oczy ku niebu.
Przesłaniały je lekkie, szarawe chmury, które chroniły przed spiekotą promieni słonecznych. Wiatr leniwie przeganiał je coraz dalej. Czuł chłód, gdy owionęły go mocniejsze podmuchy. Opuścił wzrok.
Z miejsca na miejsce, bez celu, ku wielkiej niewiadomej. Zupełnie jak on.
Prawy kącik ust uniósł się w geście dramatycznej, ironicznej imitacji uśmiechu.
Zatrzymał się.
    W oddali majaczyła niewielka wioska. Nie wiedział, czy cieszy się na widok zamieszkanego terenu, czy bardziej się go obawia. A może... to tylko oszalała z samotności wyobraźnia? Może to, co widzi, to tylko ogromne marzenie? Może tam nic nie ma?
Zamknął oczy i nabrał powietrza w płuca.
Na tym świecie nie było miejsca dla szaleńców takich, jak on.
     Drżącymi rękami sięgnął po swój ukochany miecz.
- Dlaczego jesteś cały we krwi?
     Cichy, kojący głos dotarł do jego uszu. Powoli odwrócił się w jego stronę. Przy wysokim drzewie stała drobna dziewczyna. Długie, jasnoniebieskie włosy tańczyły na wietrze wokół jej twarzyczki. Kontrastowały z niemalże białą cerą i odznaczającymi się, granatowymi oczami. Niedbale zawiązane kimono zsuwało się z kościstych ramion, odsłaniając kawałek gładkiej, mlecznej skóry.
Spojrzał na nią i otworzył usta, by odpowiedzieć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.
- Chodź – powiedziała łagodnie – Uczynię cię czystym na nowo.
    Wyciągnęła ku niemu dłoń.
    A on, w przypływie niezrozumiałej rozpaczy, chwycił ją z całych sił.

   Pozwolił, by ostrożnie oczyszczała jego rany; wilgotnym ręcznikiem zmywała brud z twarzy i szyi. Okryła go czystym prześcieradłem i czesała zniszczone kosmyki blond włosów. Bez słowa, w zupełnym milczeniu ofiarowała mu wszystko, co mogła, byle uratować jego życie. Nigdy nie dostąpił tak wiele czułości, jak od przypadkowej, nieznanej dziewczyny.
- Jak masz na imię? – zapytała, głaszcząc go po głowie, gdy położył się na niewielkim łóżku.   Momentami miewała wrażenie, że zajmuje się zamkniętym w sobie, autystycznym dzieckiem, a nie dorosłym mężczyzną. Długo czekała na odpowiedź, aż straciła wiarę, że kiedykolwiek ją otrzyma.
- ...dish – wyszeptał niemal niesłyszalnie, ale za chwilę powtórzył, jakby chciał przekonać samego siebie – Cavendish.
Słaby uśmiech rozjaśnił oblicze błękitnowłosej.
- A ty?
Nie spodziewała się tego pytania. Westchnęła cicho.
- Nie wiem. Straciłam pamięć – powiedziała spokojnie, nie przestając go głaskać – Nadaj mi jakieś imię.
Znów zapanowała nużąca cisza.
- Yori.
Przymknęła zmęczone oczy i pochyliła się nad nim.
- Dziękuję – jej głos stał się nieco radośniejszy – Śpij spokojnie, Cav.

     Kiedy otworzył oczy, otaczała go jasność słonecznego poranka. Poruszył się ostrożnie, zdjęty przerażeniem. Niewiele pamiętał, ale sama świadomość tego, że zasnął, doprowadzała go do histerii. Co zrobił, gdy alter ego przejęło kontrolę nad jego ciałem?
Kiedy odwrócił głowę, wydał z siebie zduszony okrzyk.
    Tuż przy nim siedziała uśmiechnięta dziewczyna. Ledwie powstrzymywała się przed zaśnięciem, pocierała zaspane oczy i ciepłymi rączkami ogrzewała jego dłoń.
     Dotyk. Rozgrzewający, czuły, pozbawiony strachu. Nie wiedział, czy była szalona czy nieświadoma, jak wiele ryzykowała. Ale jednego mógł być pewny.

    Nigdy nie zdołałby opisać spokoju, jaki wtedy ogarnął jego umęczoną duszę. 
____________________________________________________
Och, it's been a while. Ten jednopart to efekty oglądania Kamisama Hajimemashita i zachwycania się głosem Akiry Ishidy. Mogłabym go słuchać godzinami.
Do następnego! <czyli jeszcze dzisiaj>

sobota, 18 czerwca 2016

Zgubiona w morzu

    Morze dawało.
    Morze zabierało.
    Wpatrując się w jego bezkresną otchłań,zdawała się z tym wreszcie godzić. Spędzała tak niemal każdą bezsenną noc, uciekała z ciepłego domu, by niewidzącym wzrokiem wodzić po linii horyzontu.
Czekała.
Panie Listonoszu, czy masz dla mnie list?
Panie Listonoszu, czy masz dla mnie list?
List dla mnie
Od mojej prawdziwej miłości
Zgubionej na morzu
Zgubionej na morzu?
Czy tylko jej się zdawało, czy na skraju, gdzieś hen, daleko dostrzegła światło? Zielone światło nadziei..
Z tego miejsca nie było nawet widać brzegu, gdzie znajdowała się tamta przystań.
    Pełne goryczy, ciężkie łzy spadły na mokrą od deszczu ziemię. Wolała ich nie ocierać. Pozwoliła porywistemu, północnemu wiatrowi, by je brutalnie osuszył, by przeszył ją na wskroś. Chociaż tego nie chciała.
    Będąc szczerą, nie chciała tego wszystkiego. Tego, co było i miało być. Nie chciała, wołając rozpaczliwie do chmurnego nieba, żadnego wspomnienia związanego  z nim. Nie chciała ich, tak kruchych, podatnych na każdy podmuch powietrza. Zbyt słabych, by przetrwać. Nie chciała nawet ostatniego promyka słońca, jaki posiadała.
Nie chciała nic.
Chciała mieć wszystko.
Tylko w nim. Tylko przy nim.
I nic więcej. Tak mało, a tak wiele. Tak prosto, a tak niewykonalnie.
    Ale zamiast tego, miała swój dom niedaleko klifu, pracę w niewielkim barze i najsłodszą kruszynkę, która wciąż patrzyła na świat pełnymi niezrozumienia oczami.
   I jego... Gdzieś, na odległych oceanach, o których tylko śniła. Skazana z góry na porażkę. Dlaczego pokochała go tak bardzo, skoro pojawił się tylko jak cień?
Świat szedł do przodu, ona została w tyle. Znowu spędzała swoje życie na czekaniu. Tak, jak wcześniej.
    I tylko chwilami, wdychała to powietrze z lubością. Tylko momentami w zmęczonych, ciemnych oczach odbijało się światło przystani. Miejsca początku.
Może złudne i zgubne. Ale wciąż prawdziwe.

Zielone światło nadziei.

_____________________________________________
Jakiś pomysł, kto i co? ^^

środa, 8 czerwca 2016

Chłód

Statek, którym G-5 wydostało się z tamtej przeklętej, spetryfikowanej wyspy, rozbrzmiewał śmiechem i głośnymi rozmowami tak jak wcześniej, zanim zawitali do opustoszałej krainy.  Udało im się zorganizować mały bankiet na cześć pani pułkowniczki i viceadmirała Smokera. Nareszcie mogli odetchnąć z ulgą. Ranni, ale bezpieczni, zmierzali ku swojej bazie, by tam wracać do pełni sił.
Tashigi obserwowała ich wszystkich z błogim uśmiechem na ustach. W ciągu tak krótkiego czasu przeszli przez prawdziwe piekło; Nowy Świat wymagał więcej, niż się spodziewali . Nie raz otrzymali chłodny pocałunek śmierci, ale silni duchem, nie dali się zniszczyć.
Ona też dostała ogromną lekcję pokory. Zasmakowała porażającej, obezwładniającej bezsilności. Wciąż miała dużo do nauczenia.
Zacisnęła mocniej palce na kubki z ciepłym napojem. Smoker ucierpiał najbardziej z nich wszystkich i to jemu należał się dłuższy odpoczynek, ale z jego charakterem było to niemożliwe. Nie minęła nawet doba, gdy on opuścił swoją kajutę, by nadzorować zachowanie marynarzy. Grymas cierpienia co chwilę pojawiał się na jego obliczu, ale uparcie twierdził, że da radę.
 Nie umiała ich ochronić. To godziło w nią najmocniej. Samo wspomnienie ostatnich wydarzeń było jak ostry sztylet powoli wbijany w pierś. Krzywdził o wiele mocniej niż jeden pewny ruch. Zachłysnęła się świeżym powietrzem, ale to nie pomogło jej w walce z ogarniającą ją niemocą. Zrobiła gwałtownie krok do tyłu i z trudem złapała równowagę. Chwyciła się barierki. Jej dziwne zachowanie szybko ściągnęło uwagę znajdujących się w pobliżu żołnierzy. Zwrócili się do niej z uprzejmym pytaniem, czy wszystko w porządku, ale nie odpowiedziała. Z jej drżącej dłoni wypadł kubek i roztrzaskał się z głuchym hukiem o deski pokładu. Osunęła się niemal bezszelestnie na podłogę, tak jakby nie chciała narobić hałasu swym upadkiem. Przez moment panowała cisza, by chwilę później część nieokrzesańców rzuciła się ślicznej pani kapitan na ratunek, zwracając przy tym uwagę viceadmirała.
Zanieśli ją do pomieszczenia, które tymczasowo zastępowało jej kajutę. Otulona ciepłym kocem, z wyraźnym grymasem bólu na pobladłej twarzyczce nieustannie trzęsła się jakby w gorączce. Medyk pochylił się nad nią i mimo badań nie był w stanie stwierdzić, co takiego jej dolega.  Krztusiła się własnym oddechem; gorące łzy spływały po jej policzkach i spadały na poduszkę. Zimne okłady nie pomagały w zbiciu gorączki. Im więcej czasu mijało, a jej stan się nie poprawiał, tym większe pandemonium panowało na okręcie.
Zaniepokojony tym niemałym poruszeniem Smoker wyszedł na pokład. Mimo prób rozpoczęcia rozmowy z mężczyznami, nie uzyskał żadnej odpowiedzi, więc sam udał się o źródła owego zamieszania.
- Pani pułkowniczko...
- Tashigi-chan!
- To straszne, może zaraziła się czymś w laboratorium?
- CISZA~~!
Gwar przestraszonych żołnierzy umilkł natychmiast. Viceadmirał wkroczył do pomieszczenia i stanął blisko łóżka, na którym leżała jego podwładna.
- Czy ktoś kompetenty może mi wyjaśnić, co tu się, u licha, dzieje?
- Smo-san, Tashigi nagle zapadła na jakąś tajemniczą chorobę. Wszystko było dobrze, gdy nagle zemdlała i od tamtej pory straszliwie cierpi – powiedział cicho lekarz.
Wtedy dowódce przeniósł wzrok na dziewczynę. Gdy dotknął dłonią jej rozpalonego czoła, przez jej twarz przebiegł bliżej nieokreślony grymas. Na kilka chwil uspokoiła się, ale zaraz potem na nowo zaczęła drżeć.
- Nie macie pojęcia, co to może być?
 Mężczyzna bezradnie rozłożył ręce. Smoker przetarł twarz dłońmi i skierował się do wyjścia.
- Informujcie mnie o jakichkolwiek zmianach.
Posłusznie pokiwali głowami i odprowadzili wzrokiem viceadmirała. Zaraz potem ich uwagę skradła ciemnowłosa.
Zanim jeszcze Biały Łowca oddalił się od kajuty, jeden ze starszych marynarzy zbliżył się do Tashigi.
- To śmiertelna choroba – oznajmił beznamiętnie – Kobiety służące Absolutnej Sprawiedliwości są na nią szczególnie naruszone – kontynuował, obserwując reakcje innych. Nawet Smoker cofnął się i ponownie wszedł do środka.
Żołnierze podnieśli przeraźliwy krzyk i lament. Wołali do niebios, by to oni zmagali się z tym schorzeniem, a nie pani pułkownik. Przysięgali, że znajdą najlepsze medykamenty, które z pewnością ją uleczą, gdy mężczyzna ponownie zabrał głos:

- Nie potrzebuje leków, by wrócić do zdrowia – zapewnił, uśmiechając się i spojrzał na nią – Na Wschodnim Morzu ludzie powiadają również, że miłość bywa ślepa...
________________________________________________________________
Dawno mnie nie było. Przepraszam. Kryzys związany z One Piece uważam za pokonany i mam  nadzieję, że od tej pory opowiadania będą pojawiać się częściej. 
Szczególnie z Acem.
Trzymajcie się!

czwartek, 17 marca 2016

Kara za grzech

     Spalił się.
     Miłość, która zawładnęła jego sercem, wzniosła go pod niebiosa i obróciła w popiół. Miłość, która nigdy nie powinna się pojawić. Całkowicie zakazana miłość, której nie potrafił poskromić.
     Nie wiedział, kiedy to się stało. Przecież na początku go nienawidził. Traktował go jak bezużytecznego intruza, zło konieczne, które musiał tolerować. Na samym początku nie żałowałby jego śmierci ani trochę, która – w dużej mierze z jego winy – mogłaby być poważnym kandydatem na zdobycie nagrody Darwina. Jednakże z czasem do tych morderczych zapędów dołączyły wyrzuty sumienia. Już nie umiałby zostawić go w potrzebie, szczególnie po stracie ukochanego, lepszego braciszka. Zdecydował się go chronić. Choć nigdy nie chciał okazywać mu zbyt wielu ciepłych uczuć, to nocami, kiedy ciemność, jego serdeczna przyjaciółka okrywała ich swymi aksamitnymi ramionami, a Morfeusz kołysał Luffy’ego do snu, z przyjemnością obserwował, jak spokojnie unosi się i opada klatka piersiowa czarnowłosego chłopaczka. Pilnował, by spokojnie zasypiał i by nic nie przerywało jego odpoczynku. Wtedy on sam odnajdywał w sobie spokój.
     Dorastali.
     Z płaczliwego, słabego dziecka jego brat stawał się bystrym, silnym młodzieńcem, który wreszcie nauczył się robić pożytek ze swoich gumowych właściwości. Zmieniał się psychicznie i fizycznie; z czasem zauważył, że już w wieku czternastu lat był całkiem przystojny.
    Kiedy mimochodem podzielił się tą uwagą z Makino, jej spojrzenie dało mu do zrozumienia, że zachował się niestosownie. Pierwszy raz.
    Ganił się za takie myśli. Nie wiedział, co w tym złego, ale dla własnego bezpieczeństwa przyjął, że nie powinien już nic takiego mówić.
    Ale to powracało. Na początku nawet nie zwracał na to uwagi,  jednak to tylko przybierało na sile. Im mniej czasu pozostawało do jego wyruszenia an morze, tym bardziej desperacko pragnął uwagi Luffy’ego.
    Uczucie to zaczęło wypalać go od środka, gdy nie mógł być wystarczająco blisko niego. Z biegiem dni przestał czuć tęsknotę za obecnością brata.
   Pożądał go całego.
   Ta myśl wzbudzała w nim jednocześnie obrzydzenie i ciepłą falę, która przelewała się po jego ciele. Nie mógłby jednak zniszczyć całej jego słodkiej niewinności. Dlatego tylko tulił go nocami, by czuć jego ciepło i by móc muskać ustami czoło, tak delikatnie, by tylko go nie zbudzić.
Wiedział, że wystarczyłoby jedno nieprzewidziane zachowanie Luffy’ego i nie potrafiłby ręczyć za swoje czyny.
    Dlatego tak bardzo nienawidził siebie, a kochał jego.
    Nawet po opuszczeniu domu i wypłynięciu na morze nie zdołał uwolnić się od tamtej niewłaściwej miłości. Prześladowała go i jak cień kroczyła za nim, nie pozwalając wyleczyć się z zauroczenia. Wręcz nabierała na sile i czyniła w nim istne spustoszenie.
   Huragan, który uspokoić mógłby wyłącznie jego braciszek.
   Podczas zimnych alabastańskich nocy, gdy znów patrzył, jak śpi, zrozumiał, że to nie zaprowadzi ich w dobrym kierunku. Wiedział, że popełnia grzech.
   Zgrzeszył.

   A karą za grzech była śmierć.
_____________________________________________________________
AceLu, jeden z moich ulubionych pairingów. Enjoy!

sobota, 20 lutego 2016

Bang bang

I was five and he was six...
Rosinante, nie płacz.
- Rosinante, chodź, znajdziemy sobie jakąś zabawę.
- Rosinante, uważaj.
- Rosinante, co Ci się stało?
- Rosinante, tylko pamiętaj, nie mów o tym nikomu. To nasza mała tajemnica.
-  Rosinante...
    Kilkuletni blondwłosy chłopiec w milczeniu słuchał starszego brata. Podążał za nim, bez żadnego słowa skargi, bez wahania, gotowy skoczyć za nim nawet w ogień. To właśnie przy nim zapoznał się z jedną z największych tajemnic, jakie nosiła Święta Ziemia w Mariejois. To dzięki niemu dowiedział się o skarbie, o którym wieść mogłaby wstrząsnąć całym światem. Światem, który pokornie musiał padać im do stóp, oddając cześć.
   Ich władza z pewnością przerastała pojęcia zwykłych ludzkich miernot, których traktowali bezlitośnie do granic możliwości, czyniąc sobie z nich niewolników, a wszelkie próby buntu rozwiązywał strzał z pistoletu bądź cios admirała, gotowego na każde skinięcie palca Niebiańsiego Smoka. Potomków legendarnych dwudziestu założycieli Światowego Rządu nie ograniczały żadne prawa. Oprócz jednego, które zaczynał zauważać swoim czteroletnim sposobem patrzenia na otoczenie. Nie mieli prawa do człowieczeństwa. 

We rode on horses made of sticks...

    Byli wolni. Tak mi się zdawało, gdy dzień w dzień gonił za o 4 lata starszym bratem, by nigdy nie zaznać smaku dotkliwej samotności. Choć bez przerwy otoczeni byli ciepłą miłością rodziców i pokornej służby, tylko przy nim nie czuł tego okropnego uczucia. Bezkarnie zaglądali we wszystkie, choćby i zakazane im, dzieciom, miejsca i odkrywając skrawek po skrawku prawdę o sobie; o tym, kim byli i co mogli.

He wore black and I wore white...

    Dorastali. Szybciej, niż by tego oczekiwali. Z biegiem czasu różnice między nim mi stały się jeszcze bardziej widoczne. Doflamingo wyrastał na chłopca o pewnym siebie, kpiącym uśmiechu i nawet jego rodzony brat nie potrafił zrozumieć tego żądnego spojrzenia zza bordowych przeciwsłonecznych okularów, z którymi nigdy się nie rozstawał.
- Braciszku?
    Rosinante nadal patrzył na świat oczami dziecka, które nade wszystko ceniło spokój. I obecność najbliższego mu członka rodziny, ukochanego brata.
- Patrz, Rosi - mówił Doflamingo, kładąc dłoń na jego leciutko zwichrzonej czuprynie - Patrz, jak wszyscy padają mam do stóp. To my, Rosi, to my jesteśmy największą potęgą świata.
    Najmłodszy chłopiec w rodzinie nerwowo ściskał róg białej koszuli, całym sercem wierząc w słuszność słów swego towarzysza.

He would always win the fight...

   Zawsze przegrywał. Wszystkie ich braterskie bitwy i przepychanki kończył sponiewierany i przytłoczony jego siłą. Nie zwracali uwagi na upomnienia, że to nie było godne zachowanie dla ludzi o ich statusie społecznym. Ale Rosinante wiedział, że jeśli chciał dotrzymać kroku Doflamingo, to za wszelką cenę powinien stać się silniejszy. Dlatego podnosił się, ocierał łzy i krew płynącą z zadrapań na ślicznej twarzyczce i z dziecięcym uporem próbował. Doffy nigdy nie mógł pojąć zachowania swego młodszego brata.

Bang bang, he shot me down...
Ojcze...
Ojcze...
Ojcze...
.... Coś Ty najlepszego narobił?
    Ich dzieciństwo zostało zburzone przez jedną decyzję Holminga Donquixote. Zstępując na ziemię między zwykłych ludzi, zaznali koszmaru, którego już nigdy nie byli w stanie zapomnieć.
     Ogień, ból, który odbierał mu zdolność logicznego myślenia, błagalne prośby ich ojca, płacz przerażonego Rosinante. Świst strzał, które tylko o milimetry mijały jego ciało. Krzyki zebranych okolicznych mieszkańców, którzy całą swą złość do Niebiańskich Smoków skierowali właśnie na nich, zupełnie bezbronnych i zagubionych w obecnej sytuacji.

Bang bang, I hit the ground...

     Przetrwał. Krzycząc z całych wątłych sił, że przeżyje i zemści się na nich wszystkich, przebudził w sobie moc wybrańców.
    Na nic nie wartym złomowisku spotkał ludzi, którzy zaoferowali mu pomoc, wystawiając go na próbę. Cała skumulowana nienawiść, żywienia do własnego ojca, pchnęła go do czynu ostatecznego. Ten, który sprowadził na nich całe to cierpienie, musiał ponieść najwyższą karę. Wierzył, że dzięki temu będą mogli wrócić do Ziemi Świętej Mariejois i wieść życie, które mieli, zanim posmakowali ziemskiego cierpienia.

Bang bang, that awful sound...

    W swoich dłoniach obracał pistolet od Trebola. Razem z Niciowym Owocem stanowił on symbol próby jego mężności.
    Nawet spłakany Rosi nie był w stanie go powstrzymać.
- Rosinante, Doflamingo - ich ojciec nie protestował, nie bronił się; na jego oblicze wpłynął smutny uśmiech - Wybaczcie, że trafił się Wam tak wyrodny ojciec.
    Uniesiona ręka Doffy'ego, trzymająca broń, przez moment zadrżała.

Bang bang, my baby shot me down...

Strzelił.

Seasons came and changed the time
When I grew up, I called him mine...

     Świat się zmienił nie do poznania. Wielka Era Piratów wywróciła wszystko do góry nogami. Na morze wypłynęli śmiałkowie, marzący o znalezieniu legendarnego One Piece. Oni też, kierowani swoimi celami i marzeniami, poddali się tym zmianom, kryje uczyniły z nich innych ludzi.
    Piekło, jakiego doświadczył Doflamingo wraz ze swoim ojcem i bratem wycisnęło na nim piętno tak głębokie, że dam już nie wiedział, czy jeszcze mógł nazwać się człowiekiem. Pragnienie zemsty i zniszczenia świata uczyniło go całkiem bezdomnym kimś na kształt potwora, bez skrupułów i zbytniego sentymentu. Dążył do tego wraz ze swoimi kompanami, których nazwał rodziną. Familią Donquixote. Niszczyli, kradli, handlowali Diabelskimi Owocami, co dawało im coraz wyższą pozycję wśród silnych przeciwników, tworzących Podziemie. Jego przerażająca przysięga mogła się ziścić; nikt i nic nie potrafiło zatrzymać fali, która powoli nabierała prędkości, a u brzegów Dressrosy miała przyjąć formę tsunami.
     Nieważne jak okrutnym zdawał się być, nie umiał wyzbyć się ludzkich odruchów. Ani pragnień, które szalały w nim, rzucając raz po raz w złą stronę. Jego gorące uczucia zderzyły się z chłodem, jaki przyniósł że sobą wysoki blondyn. Przytłoczył go.
    Ogień spragnionego coraz silniejszych doznań serca w kontakcie z zimnem, przypominającym lodowaty wschodni wiatr nie osłabł, nie zgasł; wręcz przeciwnie - rozniecony wzbił się ku niebu i zaczął pochłaniać nowe miejsca, przekraczać granice, które nigdy nie powinny zostać przekroczone.
    Zadawał pytania, ale nigdy nie usłyszał odpowiedzi. Gdy otaczali ich oficerowie Familii, nieraz otrzymywał ją na kartce. Kiedy jednak zostawali sami, nie padały żadne wyjaśnienia. Nie potrzebował ich, nie dociekał. Spoglądał tylko mu w oczy; oczy, które kiedyś wpatrywały się w niego z wielkim podziwem i bezbrzeżną miłością. Ciągle mógł ją dostrzec, choć czuł się z nią nieco dziwnie.
    Ciepłymi palcami badał i muskał bladą skórę na twarzy blondyna, napawając się spokojem, jaki na niego spływał. Dotykał lekko roztartego makijażu i z premedytacją psuł go jeszcze bardziej, ale nie napotkał żadnego oporu.
- Rosi - szeptał mu do ucha - Już nie pamiętam, jak brzmi Twój głos - mówiąc to, uniósł jego podbródek, by ponownie spojrzeć mu w oczy - Gdzie byłeś przez ten czas? 
   Brak odpowiedzi. Przyjął go z charakterystycznym śmiechem. 
- Cieszę się, że wróciłeś.

Ja też się cieszę, braciszku.

He would always laugh and say
Remember when we used to play?'
    Gdyby ktoś spojrzał z boku na ich nocne konwersacje, mógłby pomyśleć, że Donquixote Doflamingo oszalał, rozmawiając sam ze sobą. Ale nikt nie słyszał tych rozmów. Cieszyli się ciszą.
- Pamiętasz, jak byliśmy szczęśliwi?
...
- Zawsze za mną goniłeś. Do tej pory nie mogę tego zrozumieć, bracie.
...
- Corazon... nie, Rosinante. Po co wróciłeś?
By zniszczyć Twe plany, braciszku.
   Obracał w palcach niemal pusty kieliszek. Kochany brat... Stał się potworem. Szedł na samobójczą misję, ale nie wahał się. Musiał go powstrzymać. Świat był już wystarczająco zły.
    Patrzył tylko na niego spod półprzymkniętych powiek. Czy dał się upić już przy pierwszej lepszej okazji? Nie żałował. Nie wiedział, czy postępuje dobrze, pozwalając sobie na powolny upadek tej nocy. Ale był pewien jednego. Podążał za nim. Tak, jak dawniej.


Bang bang, I shot you down...

    Zdradził go. Ukradł Op-Operacjowoc. Okłamywał przez tyle czasu.
- Dlaczego zmuszasz mnie, bym zabił kolejną bliską mi osobę?
   Tak bardzo go zawiódł. A to wszystko dla tego chorego dzieciaka, który wymknął im się z rąk.
Jak mógł?
    Mimo, że wyciągnął ku niemu pistolet, wiedział, że żadna kula nie zrani jego ciała.
- Nie strzelisz. Jesteś zbyt podobny do ojca.

Bang bang, you hit the ground....

    Choć sam widok poturbowanego Corazona godził w jego serce, to miał świadomość, że jest za późno. Znów musiał to zrobić. Skierował ku niemu własną broń. Nie chciał. Nie w niego. Nie w jego ukochanego młodszego braciszka, który znów popełnił mnóstwo błędów.

Bang bang, that awful sound...

    Zamknął oczy i pociągnął za spust. Rosinante opadł na skrzynie pełne skarbów. Huk wystrzału odbijał się echem w ich głowach. Jak ostatnia, śmiertelna kołysanka. Nie mógł przeżyć będąc tak rannym. Tylko przez chwilę patrzył, jak z ciała Corazona wraz z krwią ucieka jego życie, po czym odszedł.

Bang bang, I used to shoot you down.

    Nie miał wyboru.
    Jego serce niemal wyrwało się z piersi, gdy dumnie krocząc na czele swej Rodziny rozpamiętywał to, co przed momentem się wydarzyło.
    Dlaczego to zrobiłeś? Dlaczego nie pozostawiłeś mi innej możliwości niż zabicie Ciebie, najdroższej mi osoby?
    Rosinante. Rosinante. Rosinante...
    Zacisnął ze wściekłością dłonie w pięści. Nie mógł cofnąć czasu. Wśród huku wystrzałów z dział zdawało mu się, że słyszy rozpaczliwy krzyk tego, którego Corazon ochronił za cenę życia. A to mogło oznaczać tylko jedno.
    Prychnął, rozzłoszczony swą niespodziewaną sentymentalnością. Musieli uciekać z wyspy, by nie dać złapać się Marynarce. Chciał się uparcie trzymać tej myśli. Byleby tylko przetrwać. Iść dalej. Tamtego dnia, zostawił na wyspie Minion swoją resztkę człowieczeństwa. A prószący lekko śnieg z wolna przykrył krew, tak jakby nigdy, nic się nie stało.

   Now he's gone, I don't know why
And 'till this day sometimes I cry...

    Nie był człowiekiem. Od tamtego dnia już nawet na chwilę nie okazywał słabości. Szturmem zdobył ojczyznę swych przodków i uczynił się jej królem. Przemienił biedny, lecz spokojny kraj w bogatą krainę namiętności i miłości z jego ukrytą, ciemną stroną, o której nikt nie miał prawa się dowiedzieć. Dressrosa stała się odwzorowaniem tożsamości swego władcy. Za dnia piękna, nocą przybierała koszmarne formy, ukazując swoje prawdziwe oblicze. Jego kopalnia złota.        Niewiele brakowało, a ten dzieciak pokrzyżowałby jego plany. Na próżno. Zdobył to, czego pragnął.
    Tylko nocami, okryty błogosławioną ciszą i samotnością pozwalał sobie na powrót do przeszłości. Choć mijały lata, nie potrafił zapomnieć jego głosu i okrutnego dźwięku strzałów. Te wspomnienia najczęściej wracały, gdy bezsenność nie dawała mu zasnąć. Wtedy, niespodziewanie, usypiały go powoli, jak najlepsza kołysanka z dzieciństwa. Nie wiedział, dlaczego.
   Zanim zupełnie oddawał się w objęcia Morfeusza, powraca łatwo myślami do chwil, w których byli szczęśliwi. On i jego braciszek. Czy żałował swojego czynu? Nie. Nie mogł mu wybaczyć tak haniebnej zdrady.
   Więc co czuł po tym całym czasie?

He didn't even say goodbye,
He didn't take the time to lie.

    Zawsze, gdy odchodził na kolejną misję, mijali się bez słowa, bez żadnego gestu czy nakazu. Niczego sobie nie obiecywali. Szli przed siebie, lecz w zupełnie innych, choć jednakowo zgubnych kierunkach. Czasami jedno skinięcie głową zastępowało mnóstwo obietnic czy rozkazów. I niemą prośbę.
Wróć.
     Nawet tamtego ostatniego razu nie pożegnał go. Nie powiedział mu 'do zobaczenia'. Nie marnował czasu na kłamstwa.
    Doflamingo w ciszy popijał drogie wino. Komnata tonęła w mroku, jedynie przez otwarte okno wpadała słaba poświata Księżyca. Chłodny wiatr szarpał zasłonami, tworząc niewielki, na swój sposób przyjemny hałas. Lubił ten nastrój. Cichy, tajemniczy i boleśnie tęskny. Przenikał go na skroś i zadawał ból.
    Wstał i chwiejnie zbliżył się do okna. Na zewnątrz było jeszcze zimniej, ale nie przeszkadzało mu to. Usiadł na parapecie i zmęczonym spojrzeniem zlustrował w panoramę rozciągającą się na uśpione miasto. Jego miasto. Jego kraj. To wszystko należało do niego.
    Zaśmiał się charakterystycznie i odstawił na bok kieliszek. Likwidując wrogów i osiągając po kolei zamierzone cele mógł zyskać złudne wrażenie wolności. Nikt nie śmiał rzucać mu wyzwania. Ale czuł, że z prawdziwej wolności został okradziony, gdy wychował się bez prawa do bycia człowiekiem.
    Utkwił wzrok w odległej linii horyzontu.
- Ile to już lat, Rosi?
Jak co roku zastanawiał się, czy na tamtej wyspie, tak jak wtedy, właśnie pada śnieg.
_______________________________________________________
To jest - jak na mnie - przerażająco długie. Wybaczcie tą rozjechaną czcionkę, postaram się coś z nią zrobić później. Enjoy! :)

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Leki

        W powietrzu unosił się słodki, lekko drapiący w gardle zapach. Właściciel laboratorium zaśmiał się głośno, zadowolony z efektów swych eksperymentów. Był coraz bliżej uzyskania upragnionego efektu; tylko niewielkie poprawki dzieliły go od otrzymania wymarzonego specyfiku. Po tylu latach trudnych starań jego marzenia miały szansę się spełnić.
        Obsesja zmieniła go w pustą, bezuczuciową maszynkę do tworzenia coraz groźniejszych substancji.
- Hej, zobacz, już tak niewiele brakuje. Możesz być ze mnie dumna.
       Jego słaby uśmiech zaraz zmienił się w zwyczajowy grymas. Nostalgia, która owionęła go subtelnie, rozpłynęła się jak mgła na wietrze. Teraz z pewnością uratowałby jej życie. Teraz potrafiłby uczynić ją szczęśliwą.

Oh, nie możesz słyszeć że płaczę,
Zobaczyć, jak moje marzenia umierają,
W tym miejscu w którym stoisz,
Samotnie.
Jest tutaj tak cicho,
I jest mi tak zimno,
Ten dom dłużej nie pozostanie moim domem.
  
       W przypływie furii strącił z metalowego blatu szklaną probówkę, która z głuchym dźwiękiem roztrzaskała się o podłogę. Rozkoszował się przez moment tym łoskotem, dopóki w pomieszczeniu nie zapanowała cisza. Cóż to? On, zły, nieznający krzty człowieczeństwa, zaczynał się czegoś obawiać? Uciekał przed samym sobą, chowając resztki ludzkich odruchów głęboko w swoim sercu. Tak, by już nic nie czuć. By nigdy nie musieć na nowo podnosić się z upadku. Już nigdy.
       Zacisnął dłonie w pięści. Dobrze wiedział, że czegokolwiek by nie zrobił, i tak to wspomnienie będzie go ścigać, wszędzie, aż po sam kraniec piekła.
Najtrudniej jest wybaczyć samemu sobie.
       Schylił się po ostre odłamki. Nigdy tego nie robił, cały bałagan sprzątali jego podwładni, tak ślepo wierzący w dobre intencje swego pana. Ale teraz nie był sobą. Zupełnie jakby tracił panowanie nad sobą i wykreowaną, lodowatą wersję siebie.
      Choć w laboratorium panowała przejmująca cisza, zdawało mu się, że słyszy szept - słaby, przypominający złudzenie. Może faktycznie nim był. Ale wciąż doskonale rozróżniał wypowiadane słowa i znów musiał przyznać, że nie poradził sobie z własną przeszłością.

       Caesar. Caesar.
      Jej miękki, łagodny głos przenikał go na wskroś i całą swą delikatnością czynił w nim ogromne spustoszenia; jak huragan, który porywał resztki jego siły i zdrowego rozsądku. Kochał sposób, w jaki wymawiała jego imię, ale nienawidził siebie.
Za swoją bezsilność.
    Mieszając w naczyniu kolejną porcję nowego leku, raz po raz spoglądał na siedzącą przy stole dziewczynę. Nieustannie poprawiała wymykające się zza ucha kosmyki falowanych włosów, które bezczelnie przeszkadzały jej w czytaniu gazety. Wodziła wzrokiem po gęsto zapisanych kartkach i wzdychała raz po raz, marząc o dalekich podróżach, nieraz opisywanych w obszernych artykułach.
- Caesar.
      Ton jej wypowiedzi nieco się zmienił i naukowiec już wiedział, że to nie zwiastuje niczego dobrego. Odłożył pojemnik na bok i powoli zbliżył się do niej, spoglądając to na nią, to na leżącą na stole prasę.
     Kiedy pochylił się nieznacznie nad nią, miała wreszcie pewność, że uważnie ją wysłucha, dlatego odważyła się kontynuować swoją wypowiedź.
- Chciałabym jeszcze zobaczyć morze.
     Zesztywniał, słysząc jej prośbę. Mimo tego, że powtarzała ją dosyć często, to niewiarygodny smutek, jaki brzmiał w jej głosie, poważnie go zaniepokoił.
    Podniosła się z krzesła i niepewnie chwyciła jego dłonie. Uśmiechnąwszy się słabo, popatrzyła mu w oczy, już bez żadnego strachu.
- Zostaw to – wskazała na poustawiane na blacie fiolki z różnymi specyfikami. - To nie jest takie ważne. Pójdź ze mną na plażę.
- Poczekaj, już wiem, co zrobić, by to zaczęło przynosić efekty, zobaczysz, że... - nie dokończył. Przyłożyła mu palec do ust i pokręciła leciutko głową.
- Caesar – wyszeptała – Proszę... Bądź ze mną. Już czas.

     Choć wykorzystali ich czas najlepiej, jak tylko było to możliwe, niespełniona obietnica ciążyła na nim przez całą dekadę. Zrobił wszystko, by zrealizować swój najważniejszy cel. Teraz był już od niego o krok.
    O dziesięć lat za późno.

    Wybacz mi.


poniedziałek, 4 stycznia 2016

epilog: przyrzekam, że żyłam

         Cisza, która na moment zapanowała w przestronnym pomieszczeniu zdawał się odbijać echem w ich głowach. Dopiero gdy przerwało ją ciche kwilenie, dotarło do nich, co tak naprawdę się stało. To, czego tak niecierpliwie oczekiwali.
          Blady uśmiech nie schodził z jej twarzyczki, odkąd tylko przytuliła do siebie pierwszy raz swoje upragnione maleństwo. Łzy radości spływały po jej policzkach i bezgłośnie wsiąkały w materiał jasnej koszuli nocnej. Z największą czułością i niedowierzaniem dotykała maleńkich, zaciśniętych piąstek, tak delikatnych, że bała się, by nie zrobić mu krzywdy.
         Otarła niedbale policzki, choć wiedziała, że za chwilę powrócą do swego pierwotnego stanu.
- To moje dziecko – wyszeptała, leciutko kołysząc spłakanego chłopca – To dziecko moje... I jego... To cud...
          Niemal dławiła się łzami, które nie przestawały znaczyć cieniutkich, przezroczystych śladów na jej twarzy. Ucałowała go w czoło i obdarzyła pełnym miłości spojrzeniem.
A więc nadszedł ten dzień. Nareszcie.
Jego imię... to... Edward...
        Portgas D. Edward – dokończyli w myślach razem z Garpem.
        Gol D. Edward.
       Starszy mężczyzna, stojący nieopodal, nie mógł się nie uśmiechnąć słysząc imię, które wybrała dla swego syna.
- Bądź dumny, Edd – szeptała, głaszcząc maleństwo po główce – Bądź dumny ze swojego taty. Bądź zawsze dumny z tego, kim jesteś.
      Płakali oboje. Ona, bezgranicznie szczęśliwa, i ich dziecko.
- I wybacz mi, że nie będę dobrą matką... Kocham Cię, Edd. Kocham Cię.
     Ucałowała go po raz kolejny i przymknęła oczy.
     Bladoróżowy kwiat bezgłośnie opadł na podłogę, choć w głowie wiceadmirała Garpa odbijało się to tysiąckrotnym echem. Z niedowierzaniem rzucił się w stronę łóżka. Przerażenie zdławiło go w gardle. Nie zdołał jednak wydobyć z siebie głosu.
     Drobna, kruchutka dłoń dziewczyny bezwładnie osunęła się na brzeg łoża.
     W otaczającym go rozpaczliwym szaleństwie jednego mógł być pewien, kiedy spoglądał na jej uśmiechniętą, pobladłą twarzyczkę.

     Była naprawdę szczęśliwa.
_______________________________________________________
Wreszcie koniec! Przyznam szczerze, po napisaniu epilogu przez dłuższy czas nie mogłam zebrać się do czegoś innego. Myślę, że historia Moulin będzie miała dla mnie szczególne znaczenie, jako opowiadanie. A Wam jak się podobało?
Do następnego!